SZKOŁA IX 2016

Zawsze warto wysłuchać mądrych ludzi. Maria Mach, filozof z wykształcenia, jest dyrektorką Krajowego Funduszu na rzecz Dzieci. Stowarzyszenie to od 30 lat organizuje nieodpłatne warsztaty, seminaria i obozy naukowe dla zdolnych uczniów. Oto co sądzi na temat polskiej rzeczywistości edukacyjnej:

  1. O polskiej szkole dzisiaj:

„Po pierwsze jest po to, by przechowywać nam dzieci. Oboje rodzice mogą pracować i załatwiać swoje sprawy i w tym czasie są spokojni że ich dziecko jest pod kontrolą.

Po drugie, szkoła jest po to, żeby ujednolicać. Doprowadzamy do tego, że danego dnia o danej godzinie wszystkie dzieci z danego rocznika rozwiążą ten sam test, według tego samego klucza. Test jest tak zaplanowany, a dzieci tak przygotowane, że z góry wiadomo, że najwięcej dzieci dostanie średnią liczbę punktów.

Po trzecie, szkoła jest po to, żeby wyszukiwać błędy i podkreślać je na czerwono. Dosłownie i w przenośni. Uczniowie mają dążyć do jednego, bezbłędnego wzorca. Szkoła jest dinozaurem. I niestety większość propozycji reform kojarzy mi się z debatą, czy baletnica ma wystąpić w różowej czy niebieskiej sukience… ale nikt nie widzi, ze ona najpierw musi zdjąć narciarskie buty, żeby w ogóle móc zatańczyć. Pod względem strukturalnym szkoła mieści się gdzieś pomiędzy koszarami, więzieniem a szpitalem.

System jest znacznie mniej nastawiony na wykrywanie i rozbudzanie pasji, wzmacnianie indywidualności, wysłuchiwanie pytań uczniów, a bardziej na diagnozowanie odchyleń od normy i bezwzględne ich korygowanie. Czy to w sposobie pisania literek, czy tempie pracy, czy przedmiocie zainteresowań. W przychodni na bilansie dwu-, sześcio- czy dziesięciolatka w centylach określamy, czy mieści się w normie. I w szkole to samo. Tymczasem uczeń powinien być miarą sam dla siebie, ponieważ dojrzewamy nielinearnie. Ta sama praca ma sprawiać wszystkim dzieciom te sama przyjemność.

Porównanie do koszar czy więzienia wynika z liczby kontroli. Teraz wszyscy siedzimy i przepisujemy zdanie, teraz rysujemy, teraz kończymy rysować. Merytorycznie natomiast szkoła – dinozaur jest bardzo przywiązana do podziału na dyscypliny. Nawet nie potrafimy tak zrobić, żeby ich program był skorelowany ze sobą. A przecież to się ma nijak do rzeczywistości. Idziemy na wycieczkę do lasu i nie ma oddzielnie biologii, oddzielnie fizyki, matematyki, polskiego, tylko jest ciekawość. I rodzące się z niej pytania.

Ustawia się uczniów w indywidualnym wyścigu po pozycję prestiż i pieniądze. Dieta duchowa naszych wychowanków to są hamburgery. Dla najlepszych hamburgery w rozmiarze XXL. I nawet nie bierzemy pod uwagę tego, co coraz głośniej mówią pracodawcy, to znaczy że potrzeba absolwentów umiejących pracować zespołowo, a nie w pojedynkę.

Szkoła jest tez po to, by dawać wstęp do kolejnej szkoły. Nie patrzmy na szkołę jak na trampolinę do kolejnych etapów edukacji. Nie każdy koniecznie musi mieć tytuł magistra czy licencjat. Niech nabędzie w szkole umiejętności, które pozwolą mu zajmować się tym, czym chce i w czym jest dobry, z pożytkiem dla społeczeństwa.

Nauczyciele są dziś, niestety, w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Mało mają swobody, mało zaufania ze strony dyrektora i instytucji, dla której pracują. Są przytłoczeni ogromem biurokracji. Bo kiedy nie wiadomo jak oceniać szkołę, to ocenia się ją po rankingach i papierach, w których nauczyciele musza udowadniać, ile codziennie nauczyli. Jak inni mają szanować człowieka, któremu nie ufa jego własny przełożony? W takich warunkach bardzo trudno ryzykować, eksperymentować na lekcji.

  1. Kierunek zmian:

Szkoła – dinozaur zatrudnia nauczycieli, którzy dystrybuują wiedzę poprzez wykład. To przeżytek z czasów, kiedy tylko jedna osoba w klasie miała książkę. Dziś dostęp do informacji ma każdy. Problem jest gdzie indziej: trzeba się uczyć ją selekcjonować, analizować, oceniać, robić z niej użytek. Na wykładzie się tego nie nauczymy.

Umiejętność dobrego sformułowania pytania to dziś jedna z najistotniejszych rzeczy w nauce. Nieraz trudniejsza niż znalezienie odpowiedzi. Tymczasem szkoła nie pyta, ale odpytuje. Bycie odpytywanym nie jest ekscytujące; jest nudne albo upokarzające, więc mózg śpi. Odpytujący zna świetnie odpowiedź i tylko sprawdza odpytywanego, czy tez ją zna. Wiemy, ze w takiej sytuacji mózg o wiele mniej się uaktywnia, niż gdy naprawdę razem szukamy odpowiedzi na jakieś dręczące nas pytanie. A szkoła przecież już na wstępie mówi: O nie! Teraz już tak nie będzie, ze każdy może sobie pytać. Jak przyjdzie czas, to ja was odpytam!

Potrzebny jest zasadniczo odmienny tryb nauczania dla zdolnych. Jeśli uczeń szybciej wykonuje zadania albo ma znacznie szerszą wiedzę na dany temat, albo potrafi świetnie analizować, to te jego umiejętności dobry nauczyciel wykorzysta na lekcji. Trzeba mu tylko dać ku temu sposobność.

Dziecko nie powinno być zmuszane do zbyt wczesnego przyjmowania perspektywy dorosłych: długoterminowa inwestycja, start, wynik. Żeby w przyszłości wiedzieć, czym chcemy się zajmować, w  dzieciństwie potrzebujemy prawa do słomianego zapału, pomyłek, zmiany zainteresowań.

Ambicje dziecko zazwyczaj przyswaja od dorosłych. Jeśli podstawowym motorem działania ucznia jest wygrana w prestiżowym konkursie, to sama dziedzina nauki jest drugoplanowa.. Dziecko się spala, zaczyna patrzeć na kolegów w kategoriach lepszy – gorszy. Ambicja powoduje, ze wolimy wybrać łatwiejsze zadanie z gwarancja sukcesu, niż pójść w nieznane rejony.

Pamiętajmy też o tym jak sami oceniamy szkołę. Dobra szkoła to nie ta, która ma uczniów wykazujących się największymi osiągnięciami w skali bezwzględnej, ale ta, w której uczniowie robią największy postęp w stosunku do tego, z czym przyszli. Być lepszym od samego siebie – to jest sukces dostępny dla każdego!”

Reklama

Czytajmy Horacego!

 

Czytajmy Horacego!

 

Kończyłem właśnie notatkę o Janie Kochanowskim, kiedy doszło do mojej świadomości, że powinienem wspomnieć o Horacym, który był przecież naszego poety duchowym mistrzem. Przedstawiona wszakże we fraszce „O żywocie ludzkim” idea stoicka bierze się bezpośrednio z pism wielkiego Rzymianina. Zatem, skoro się rzekło „B”, to bezwzględnie i jak najprędzej trzeba powiedzieć: „A”!

Quintus Horatius Flaccus (65 – 8 r. p.n.e.) był jednym z największych liryków rzymskich. Studiował w Atenach filozofię, był żołnierzem i trybunem wojskowym. Od wczesnej młodości zarabiał pono pisaniem wierszy. Polecony przez starszych poetów, m. n. Wergiliusza, dostał się do literackiego kręgu Mecenasa. Sławę nieśmiertelna przyniosły mu pieśni („carmina”), zwane też odami. Jedna z tych „programowych” nosi tytuł „Do Leukonoe” (to imię ukochanej poety, chociaż niektóre źródła podają, że kryje się pod nim jeden z przyjaciół autora. Widać, że problematyka „gender” wprawiała w zakłopotanie już starożytnych). Oto „Carminum I.11” w tłumaczeniu Adama Ważyka:

 

Nie dociekaj, nie nasza to rzecz, Leukonoe,

Kiedy umrzeć mam ja, kiedy ty.

Nie odsłaniaj babilońskich arkanów.

Co ma być, niech będzie… czy wiele zim

Przed nami, czy właśnie ostatnia

Pędzi Morze Tyrreńskie na oporne skały –

Rozważnie klaruj wino, nadzieję odmierzaj

Na minuty, bowiem czas biegnie

Zazdrosny o słowa…

I weseląc się dziś, nie dowierzaj przyszłości.

 

Ostatni wers utworu mieści w sobie słynne „carpe diem” tłumaczone zwykle: „Łap chwilę”, albo: ”Ciesz się dniem”. W oryginale wygląda to tak: „Carpe diem, quam minimum credula postero”.

Ta sama oda w spolszczeniu Henryka Sienkiewicza prezentuje się wytworniej, a przez to może zbyt staroświecko:

 

Nie pytaj naprężno, bo nikt się nie dowie,

Jaki nam koniec gotują bogowie,

I babilońskich nie pytaj wróżbiarzy.

Lepiej tak przyjąć, jak wszystko się zdarzy.

A czy z rozkazu Jowisza ta zima,

Co teraz wichrem wełny morskie wzdyma,

Będzie ostatnia, czy też nam przysporzy

Lat jeszcze kilka tajny wyrok boży,

Nie troszcz się o to i… klaruj swe wina.

Mknie rok za rokiem, jak jedna godzina.

Więc łap dzień każdy, a nie wierz ni trochę

W złudnej przyszłości obietnice płoche.

 

Zatem czytajmy najlepszych! W tłumaczeniach, bądź w oryginale…

 

Mądrość starożytnych

 

Marka Aureliusza przykazania mądrego życia:

 

  1. Nie ubóstwo nas nęka, tylko pragnienie bogactwa.
  2. Człowiek jest tyle wart, ile warte są sprawy, którymi się zajmuje.
  3. Długość życia ludzkiego – to punkcik; istota – płynna; spostrzeganie – niejasne; zespół całego ciała – to zgnilizna; dusza – wir; los – to zagadka; sława – rzecz niepewna.
  4. Jak wielki spokój zyskuje ten, kto nie baczy na to, co bliźni mówi, czyni lub myśli, ale na to tylko, co sam robi, by było sprawiedliwie i zbożnie. Wszystko bowiem, cokolwiek czynię sam, czy z pomocą obcą, powinno jeden mieć tylko cel na oku: pożytek i korzyść społeczną.
  5. Co nie jest pożyteczne dla roju, i dla pszczoły nie jest pożyteczne.
  6. Jako cesarz jestem pierwszy w Rzymie, jako człowiek jestem równy wszystkim ludziom na świecie.
  7. Każdą prace wykonuj jakby miała być ona ostatnią w życiu.
  8. Polub swoją pracę, nawet gdyby była mało znacząca, i odpoczywaj przy niej.
  9. Zastanów się, o ile częściej cierpisz z powodu swego gniewu i żalu niż z powodu rzeczy, które wprawiają cię w gniew i wzbudzają żal.
  10. Nie należy gniewać się na bieg wypadków, bo to ich nic nie obchodzi.
  11. Nie żyj tak, jakbyś miał żyć lat dziesięć tysięcy. Los wisi nad tobą. Dopóty żyjesz, dopóki można, bądź dobry.
  12. Skromnie przyjmować, spokojnie tracić.
  13. Również umieranie jest jednym z naszych życiowych zadań.

Godka: język czy gwara?

 

Nasz stary, czcigodny profesor Franciszek Marek (kiedyś Uniwersytet Opolski) został niedawno poproszony o sporządzenie dla posłów ekspertyzy na okoliczność prac parlamentarnych nad ustawą o mniejszościach i językach regionalnych. Tekst miał być przeznaczony „tylko do użytku wewnętrznego”, ale jak to dzisiaj bywa, znalazł się w Internecie i Markowi się obrywa…

Podaję za Gazetą Wyborczą” z dnia 1. 03. 2014 r:

 

Prof. Marek uważa, że godka śląska mogłaby zostać uznana za język regionalny tylko wówczas, gdyby Górny Śląsk był w … państwie niemieckim. W swej ekspertyzie nie powołuje się na naukowe badania w tej sprawie, a zamiast zagadnień lingwistycznych czy historycznych obszerną jaj część poświęca krytykowaniu pomysłodawców uznania godki za język regionalny.

„Proponowane zmiany – pisze prof. Marek – świadczą, że ich autorami są bystrzy, ale cyniczni i zdemoralizowani fachowcy”.

Prof. Marek obawia się również, że uznanie godki za język regionalny zmusiłoby władze do tego, by „nieustannie wspierać wszelkie, nawet separatystyczne oraz antypolskie żądania i działania różnych graczy politycznych, zmierzające do rozwalania jedności państwa i narodu”.

Jakby tego było mało, były rektor opolskiego uniwersytetu zarzuca pomysłodawcom zmian, że działają w myśl antypolskich planów Heinricha Himmlera. „W praworządnym państwie z wnioskodawcami i autorami proponowanych zmian w ustawie rozmawiałby w imieniu rządu tylko prokurator” – konkluduje.

Niektórzy posłowie oczekują prawnej analizy wypowiedzi Profesora sugerując, że dopuścił się obrazy i naruszenia dóbr osobistych. W ostrych słowach komentuje wypowiedź prof. Marka czujny, jak zwykle, K. Kutz: „On jest po prostu małym nacjonalistą. Podaje się za Ślązaka, ale ma jakieś własne problemy z tożsamością, które wszystko mu przesłaniają. O Śląsku myśli ciągle w kategoriach ideologicznych”.

 

 

REFORMA OŚWIATY – 15 LAT MINĘŁO…

 

 

REFORMA A RZECZYWISTOŚĆ

 

Leży przede mną dwudziesty zeszyt z tzw. „Biblioteczki reformy”. W zapowiedziach było kolejnych sześć. W ogromnych nakładach, na setkach ton papieru wydawnictwa, których nikt nie czytał. A oprócz tego dziesiątki filmików reklamowych video, którymi zarzucano każdą polską szkołę. Filmików, których z kolei nikt nie oglądał – bo to przecie miałka nuda. Summa summarum – miliony złotych wyrzucone w błoto tylko po to, by zaspokoić próżność ministra Handkego i sztab jego akolitów. Któż o nich dzisiaj pamięta? O telewizyjnej paplaninie krakowskiego profesora, który na koniec musiał odejść w niesławie.

Tymczasem przeglądam tekst opublikowany we wspomnianym zeszycie przez jednego z „pretorian” prof. Handkego, Wojciecha Książka, wiceministra edukacji (który był ponadto członkiem Rady Redakcyjnej „Biblioteczki…”, a więc sam siebie publikował – promował… Miliony złotych, które „przeminęły z wiatrem” historii najnowszej).

A oto, co pisze były „vice”:

„Jestem absolutnie przekonany do potrzeby reformy edukacyjnej. Nie ma innej drogi na danie szansy godnego życia polskiej młodzieży w XXI wieku. Wskaźniki, jakie zastaliśmy w 1997 roku, były zbyt alarmujące, aby odsuwać początek wdrażania reformy. Nie może w wolnej Rzeczypospolitej być tak, że ponad 3 razy więcej osób z maturami i ponad 5 razy więcej z wyższym wykształceniem mieszka w dużych miastach w porównaniu do wsi i małych miasteczek.. To są wskaźniki gorsze niż za czasu reformy Janusza Jędrzejewicza. 2 % szkół średnich na wsi i tylko 19 % młodzieży z tych terenów, która ma szanse kontaktu z językiem angielskim, nie wymaga komentarza. Dramatyczne wskaźniki można mnożyć. (…)

Z drugiej strony wyzwaniem były zjawiska przemocy i agresji, szczególnie z szkołach wielkomiejskich. W samej gminie Warszawa – Centrum w roku szkolnym 1997/98 policja interweniowała w szkołach 1500 razy w sprawach wymuszeń, picia alkoholu i zażywania narkotyków. Aż się prosiło o głęboką reformę programową, która uwzględni problemy wychowawcze.

Naprawdę głębokiej zmiany sytuacji nie osiągnęlibyśmy bez twardej decyzji, że potrzebna jest zmiana ustroju szkolnego, czyli przywrócenie gimnazjów – szkół prowadzonych przez gminy. Tę decyzję, zasadniczą dla podniesienia stopnia scholaryzacji, podjął minister M. Handke 3 stycznia 1998 roku. Pamiętam dokładnie ten moment – była to niedziela, po mszy św. w kościele św. Krzyża w Warszawie odprawianej corocznie w intencji polskich nauczycieli. To chyba i czas Świąt Bożego Narodzenia i ta msza dały siłę, aby zdecydować, że podejmujemy program reformy systemu edukacji. Zaczęła się gigantyczna praca koncepcyjna, legislacyjna i polityczna. Początek wdrażania nowego systemu zaplanowaliśmy na 1 września 1999 roku.

Kluczem do realizacji zasadniczego celu reformy jest gimnazjum. To jest koło zamachowe całej zmiany, nowy element w strukturze, naruszający stary system, przyzwyczajenia i układy. Ten kluczowy element reformy może stać się z czasem jej słabym ogniwem, bo młodzież w wieku 13 – 16 lat stwarza wiele problemów (…)”

Cóż, z perspektywy minionego 15-lecia musimy stwierdzić, że sprawdziło się jedynie przewidywanie zawarte w ostatnim zdaniu przytoczonego fragmentu; gimnazjum faktycznie stało się „słabym ogniwem” reformy. Gigantyczna jak góra praca „urodziła” mysz. A magia Świąt i mszy w intencji nauczycieli dała może i siłę, ale poskąpiła rozumu.

Oto jedna z wielu podobnych sytuacji, przedstawiona w artykule J. Klimowicz („G.W”, 24.09.2012r.): „Lekcja w tej klasie wyglądały nietypowo: dzwonek, 15 minut uspokajania wygłupów, 15 minut sprawdzania obecności i 15-minutowy show połączony z wzywaniem pedagoga, psychologa albo dyrektorki (…)

Gimnazjum nr 2 w zespole Szkół niczym specjalnym się nie wyróżnia. 270 uczniów, na przerwach, za ogrodzeniem grupki z papierosami, specjalnie nie kryjące się przed nauczycielami (…)

Jeszcze przed wakacjami matematyczka poszła na policję i zawiadomiła o znieważeniu funkcjonariusza publicznego. Po przeprowadzeniu czynności wstępnych (…) policja skierowała sprawę do sądu, a ten wydał postanowienie o wszczęciu postępowania wyjaśniającego. Zarzuty wobec 11 uczniów to m.in.: wyzywanie nauczyciela wulgarnymi słowami i używanie wulgaryzmów w jego obecności, samowolne opuszczanie klasy, rozmawianie na lekcji przez telefon kom. i inne.

Na podstawie materiałów z policji sędzia uznał, że takie sytuacje mogły dotyczyć pięciu nauczycieli.

– Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy – mówi dyrektorka gimnazjum. Pęcznieje teczka z dokumentacją, a dyrektorka wylicza: – W ubiegłym roku szkolnym pedagog spotkał się indywidualnie z uczniami tej klasy i ich rodzicami 270 (!) razy. Psycholog – 150 (!) razy. Wychowawca z rodzicami w sprawach uczniów – 176 (!) razy. Odbyło się dziewięć rozmów w obecności dyrektora i zastępcy. Do tego zebrania zespołów oddziałowych, czyli nauczycieli uczących w tej klasie, z dyrektorem. Raz spotkałam się sama ze wszystkimi rodzicami.

Są to tylko kontakty udokumentowane. Zwykłych rozmów było jeszcze więcej. Tyle że nawet w rozmowie z pedagogiem czy psychologiem młodzież szczyciła się tym, że „wyprowadziła nauczyciela z równowagi”.

Dyrektorka ciągnie: – Klasa została objęta także innymi działaniami w kontekście programów zapobiegania przemocy – było dziesięć spotkań z pedagogiem i psychologiem. Pięciogodzinny program profilaktyczny z różnymi elementami, np. „Szkoły bez przemocy”. Zajęcia socjoterapeutyczne. Dyrektorka przyznaje, ze nie wszyscy chcieli na nie chodzić, mimo że i rodzice i uczniowie byli o nich poinformowani. Zmusić ucznia nie można.

– Jeżeli te działania nie przynoszą rezultatów, uczeń i rodzice nie współpracują, mamy jeszcze system „kar”. Upomnień pisemnych i ustnych są takie ilości, że trudno to sobie wyobrazić – przez moment dyrektorka sprawia wrażenie zrezygnowanej’.

Cały sztab profesjonalistów, dziesiątki godzin rozmów i narad, tony zapisanego papieru. Standardowe biurokratyczne bicie piany. Efekty? Żadne. Więc może kolejna msza za nauczycieli…?

Tak przedstawiają się sprawy w gimnazjach, o których od początku wiedziano, że są „słabym ogniwem”. A jak rzeczy się mają w podstawówkach?

Badania na temat przemocy w szkołach prowadziła dr Iwona Chmura – Rutkowska. Oto fragmenty rozmowy opublikowanej w „GW” z dn.24.02.br.: „Specyfika szkolnej przemocy polega na tym, że ofiary są zmuszone do codziennych spotkań z dręczycielami. Niestety, przy zastraszająco niskim zaufaniu do dorosłych oraz braku wiary, że będą oni chcieli i umieli im pomóc. Powszechnym zjawiskiem w szkole jest zmowa milczenia wokół aktów, sprawców i ofiar przemocy (…)

Przemoc seksualna jest problemem, ale nie dotyczy tylko gimnazjów. Dziewczyny pytane, kiedy po raz pierwszy usłyszały seksualne komentarze na swój temat, że są „kur..ą” lub „dziwką” – mówią, że już w piątej, szóstej klasie podstawówki.

Dzieciństwo kończy się dziś coraz szybciej.. W gimnazjum tylko wylewają się problemy, które narastają dużo wcześniej. Ale dopiero w gimnazjach zaczyna się o nich głośno mówić. W podstawówce zamiata się problem pod dywan i cieszy, że starsze dzieci zaraz wyjdą ze szkoły (…)

Zrzucanie odpowiedzialności za taki stan rzeczy na nauczycieli byłoby absurdalne. Rodzice często oczekują, że w szkole nauczyciele rozwiążą za nich wszystkie problemy. Tymczasem przemoc dotyczy też domu, podwórka, mediów. Te ostatnie rozumiem szeroko: telewizja, Internet, SMS-y, bliżsi i dalsi znajomi na Facebooku, czyli rówieśnicy nie tylko realni, ale i wirtualni, których rodzice nie znają. Wciąż zastanawiamy się nad wpływem telewizyjnych seriali i teledysków, ale to rzeczywistość sprzed dziesięciu lat… Dziś 80 proc. Dzieci w wieku od 12 d0 17 lat trafia w sieci na materiały pornograficzne. Większość badanych chłopców ogląda je regularnie.

Natomiast jeżeli chodzi o rzeczywistość jak najbardziej bieżącą, wydaje się, że szkoła, a raczej cały system oświaty coraz bardziej od niej odstaje. Szkolnictwo powszechne w obecnym kształcie jest dziewiętnastowiecznym przeżytkiem. Kulturowym i politycznym. Jeśli działa do dziś, to tylko mocą biurokratycznej inercji i obezwładniającej hipokryzji, której przejawem jest nachalna propaganda własnych sukcesów. Machina szkolna, kontrolująca programy, proces nauczania i weryfikacji wiedzy uczniów, nastawiona jest na dowodzenie, ze wszystko jest pod kontrolą, a edukacja narodowa daje zadowalające wyniki. Tymczasem, jeśli testy kompetencji uczniów pokazują, ze nie jest źle (na tle innych krajów), to tym gorzej dla tych testów. Bo każdy, kto ma styczność z młodzieżą, wie przecież aż za dobrze jak zatrważająca jest jej ignorancja, i to pomimo spektakularnych osiągnięć nielicznych szkół i nielicznych uczniów.

Kuriozalnym działaniem ministerstwa jest coroczne obniżanie wymagań na egzaminie maturalnym, co skutkuje utrzymywaniem się względnie stałego poziomu wyników, oczywiście jedynie w ministerialnej dokumentacji, (a to jedynie poświadcza nieograniczoną cierpliwość papieru, na którym owe raporty są sporządzane).

Masowa edukacja powstała po prawdzie po to, by pod pretekstem nauki umiłowania ojczyzny umacniać więź młodego obywatela z państwem (i jego religią), kładąc mu do głowy stosowne mity, a gdy trzeba, to i podsycając nienawiść do „odwiecznych wrogów”. Szkoła była w swej funkcji propagandowej wręcz niezastąpiona. Lepsza od Kościoła, gdyż czynna sześć dni w tygodniu. I demokracja niewiele tu zmieniła, bo nadal „rząd płaci – rząd wymaga”. Szkoła musi zatem realizować oczekiwania rządzących.

Jednakże dawniej szkoła działała po prostu dlatego, że w zdyscyplinowanym społeczeństwie można było biciem i innymi karami wymusić na dzieciach wyuczenie się na pamięć sporej liczby tekstów i formułek. Ta sama karność pozwalała na łatwe manipulacje psychiką dziecka i wywoływanie egzaltacji – a to poetyckiej, a to patriotycznej.

Dziś to wszystko przepadło. Z nastaniem demokracji zniknął przymus, a z nim „efekt kształcenia” i owa mityczna „cudowność” wierszy i nauczycieli, którzy je dzieciom czytali. Do tego doszedł Internet, który w każdej sprawie uwiadomi obywatela szybciej i znacznie bardziej kompetentnie niż szkoła. Tym samym zaś szkoła przestała być potrzebna.

Funkcja szkoły jest dziś prawie wyłącznie społeczna. Jej zadaniem jest organizowanie czasu młodzieży w postaci bardziej czy mniej infantylnych zabaw. Wiele z nich to zabawy w uczenie się do egzaminów (testów) i ich zdawanie. Wiadomo, że ostatecznie wszyscy zdadzą, bo nawet matura, o czym wspomniano wcześniej, przykrojona jest do możliwości osób o inteligencji i zdolnościach niższych niż przeciętne (skoro w założeniu ma ja zdać 80% młodzieży).

To wszystko nie jest winą szkoły ani państwa. Bo po prostu czas szkół przemija. Naiwne jest więc przekonanie, że dobry minister razem z dobrym dyrektorem i dobrym nauczycielem naprawią szkolnictwo. Tak jak nic sensownego nie da się zrobić w epoce odrzutowców ze starym dyliżansem, tak i nie da się sensownie zmodernizować szkoły w jej tradycyjnej formie.

Upadek szkolnictwa jest zjawiskiem powszechnym i nieodwracalnym. Nigdy już przeciętny Europejczyk nie będzie wiedział kilkuset tych samych rzeczy, co inny przeciętny Europejczyk. Zwrot „człowiek wykształcony” będzie należał do niszowego slangu bez znaczenia. Skończą się kanony inteligenckie i miraże „wykształcenia ogólnego”, razem z jego rzekomym „kodem kulturowym”.

Szkoła zawsze obiecywała dzieciom, że jak będą się dobrze uczyć, to nie będą musiały pracować fizycznie. Wstręt do utrzymywania się z pracy własnych rąk jest kulturowym spadkiem po szlacheckich nierobach i choć szlachty już nie ma, idea „zarobić”, ale się nie narobić” wciąż skutecznie zagania młodzież do różnych tam „liceów” liceów „szkół wyższych”. Oczywiście to mrzonka. Jeśli wszyscy skończą studia, to od tego nie zwiększy się jeszcze liczba miejsc pracy typu „zarobić, ale się nie narobić”. Trudno, nawet po studiach trzeba zwykle iść do roboty, niekoniecznie w białych kołnierzykach.

Naszym obowiązkiem jest dać szansę na naukę każdemu dziecku, które chce się uczyć i ma po temu zdolności. Wyrównywanie szans edukacyjnych to sprawa honoru. Bez tego nie ma sprawiedliwego społeczeństwa. Ale zmuszanie dzieci leniwych i niezdolnych (a w dodatku jeszcze źle wychowanych) do siedzenia latami w szkole to absurd i udręka dla wszystkich, wszystkich przede wszystkim dla nauczycieli.

Szkoła, spętana przez traumy swego pozytywistycznego dzieciństwa, uległa chorobliwemu wyobcowaniu. Aby „przywrócić ją rzeczywistości” trzeba najpierw zwolnić godziny lekcyjne, czyli wycofać się z uczenia rzeczy, których w wymiarze masowym po prostu ludzi nauczyć się nie da. Odzyskaną połowę godzin należy zaś przeznaczyć na naukę rzeczy naprawdę istotnych dla jakości życia przeciętnego człowieka.

Skoro ważne jest, by umiał myśleć logicznie, to trzeba go uczyć logiki. Skoro ważne jest, by liznął mądrości, to trzeba go uczyć trochę filozofii.. Skoro ma być obywatelem, i to praworządnym, to trzeba go uczyć podstaw prawa.. Skoro chce mieć dużo pieniędzy, to niech się dowie skąd się biorą bogactwo i nędza. O tym traktuje ekonomia. Skoro kocha gadżety elektroniczne, to warto by pokazać mu, co też one mają w środku.

Te propozycje są dość oczywiste. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie twierdził, że brak nauki prawa w szkole jest przemyślanym i usprawiedliwionym wyborem. To po prostu bezmyślność i ignorancja. To samo z logiką czy filozofią.

Nie można zapominać przy tym, że gruntownej zmiany wymagają nie tylko treści nauczania, ale też i metody. Polski system edukacji oparty jest na przymusie brutalnej walki o swoje. Dzieci wtłaczane są w tryby konkursów, stopni, testów. Nabierają przekonania, że społeczeństwo jest i musi być hierarchiczne, ze są skazane na to, by w wyścigu i rywalizacji wykuwać swój los, że wreszcie każdy wysiłek, pracę i myśl da się przeliczyć w uniwersalnym mierniku punktowym, porównać i wycenić.

Szkoła w Polsce przede wszystkim egzaminuje i z wyników egzaminu jest rozliczana. Ma zagonić dzieci do wyścigu i zadbać, żeby biegły jak najszybciej, nie pytając o sens gonitwy i na nikogo się nie oglądając. Właśnie w szkole najpełniej ujawnia się okrucieństwo bezlitosnej konkurencji. Wyścig nie motywuje do rozwoju – zwłaszcza kiedy jest jasne, że wygrać mogą tylko nieliczni, i to konkretni nieliczni – ci, których dom wyposażył w język i kod kulturowy pozwalający im łatwo opanować i reprodukować egzaminacyjny frazes. Pozostali wcześnie się zorientują, że ich szanse w wyścigu są nikłe i odmówią udziału – zyskując opinię leniwych i niezdolnych.

Wątpliwości i krytykę wywołują także treści nauczania. Humanistyka w polskiej szkole sprowadza się do wtłoczenia do głów patriotycznego frazesu podlanego katechetycznym sosem. Nie trzeba w to wierzyć, wystarczy tylko wypowiadać odpowiednie formuły. Dlatego bunt pokolenia wychowanego przez szkolnych katechetów, uczonego wedle nowych, a jakże archaicznych programów historii i literatury, objawia się w formie skrajnie nacjonalistycznej. W poszukiwaniu autentyzmu, w buncie przeciw hipokryzji biorą szkolny frazes, radykalizują go i pragną uczynić prawdziwym. Dostęp do innego języka, do narzędzi pozwalających problematyzować rzeczywistość skutecznie im odebrano.

Myślenie o nauczaniu jak o procesie produkcyjnym zabija możliwość pomyślenia nauki jako procesu dającego ludziom samowiedzę i moc. W imię ekonomicznej efektywności dewastowana jest na naszych oczach szkolna infrastruktura: w ramach oszczędności likwiduje się szkoły, pozostawiając te zbyt duże, a przez to niewydolne wychowawczo. Szkoła nie może być jak najtańsza, nie wolno mówić o niej językiem optymalizacji wydatków. By była dobra, musi zostać uwolniona od logiki opłacalności – bo jak zauważał już Arystoteles, nie poszukujemy wiedzy dla korzyści, lecz dla niej samej.

Destrukcji ulega etos zawodu nauczyciela. Bombardowani oskarżeniami i insynuacjami, terroryzowani perspektywą masowych zwolnień, nauczyciele i nauczycielki z coraz większym trudem identyfikują się ze współczesną szkołą, coraz rzadziej myślą o swej pracy w kategoriach społecznej odpowiedzialności. Praca nauczyciela jest pracą z ludźmi i dla ludzi, nieustanną, trudną rozmową o motywacjach, lękach, pragnieniach i zwątpieniach. To praca stale wywołująca wyrzuty sumienia, zmuszająca do dociekania przyczyn porażek, analizowania popełnionych błędów. I te pracę władza chciałaby ująć w tabelkę godzin, rozliczyć i poddać dyskursowi efektywności? Zastraszaniem wymusić troskę, zainteresowanie sprawami uczniów, prawdziwą fascynację nauczanym przedmiotem? Jest w zawodzie nauczyciela ten rodzaj koniecznego zaangażowania, którego nie wzmocnią polecenia, pohukiwania i dyscyplinujące rozliczenia „efektów kształcenia”.

Jeśli zgadzamy się, że szkoła jest niewydolna, musimy mieć odwagę podjąć się zmiany. Trzeba nam bardzo niewiele, lecz właśnie to niewiele jest tak trudne do wyobrażenia. Musimy pomyśleć szkołę – wspólnotę, autonomiczna społeczność, która beztrosko i bezinteresownie spotyka się, by czytać, myśleć, dociekać, jaki jest ten świat. Szkołę, w której każdy i każda jest u siebie i zyskuje moc, współdecydując o jej kształcie, nawiązując przyjacielskie relacje, doświadczając troski i życzliwości. Są już takie szkoły. Są nauczyciele, którzy potrafią budzić spontaniczną radość myślenia. Może i powinno być ich więcej. Bo tylko w takich szkołach nauczyciele, nauczycielki, uczniowie i uczennice będą chcieli stawać się lepsi, bardziej zaangażowani, mniej sfrustrowani. Niech więc system nie zasłania nam słońca.

Bertrand Russell, wspominając studia w Cambridge, pisał: „Tolerowano niekompetencję, dziwaczności, a nawet i obłęd, ale to właśnie było prawdziwą zaletą systemu. Mimo odrobiny szaleństwa i szczypty lenistwa Cambridge było pięknym miejscem, gdzie niezależne umysły mogły rozwijać się bez obawy narażenia się na jakikolwiek szwank”.

Czy mamy – wbrew logice naszego czasu, wbrew ministerialnym decyzjom – odwagę i ochotę myśleć o takiej wspólnocie?

O szwankującym systemie edukacji pięknie mówił na konferencjach TED (Technology, Entertainment, Design) lord Ted Robinson, ceniony specjalista ds. innowacyjności i zasobów ludzkich, doradca Royal Shakespeare Company, Royal Ballet, Komisji Europejskiej oraz UNESCO: „System edukacyjny stworzony do obsługiwania rewolucji przemysłowej, będący kopią systemu uniwersyteckiego i ugniatający tworzywo dzieci i młodzieży metodami nierzadko siłowymi, nie jest w stanie sprostać różnorodności ludzkich predyspozycji (…) Żeby stawić czoła nieprzewidywalnej przyszłości musimy myśleć o ekologii ludzkich talentów pielęgnując ich zróżnicowanie”.

Tymczasem polski system oświatowy jako inwestycja z roku na rok ma coraz mniejsza wartość, bo króluje „oszczędność”. To tak, jakby zmniejszyć koszty firmy o 5 procent i spowodować, że jej wartość spadnie o połowę. Bo żal było wydać niewielkie pieniądze, by podwoić jej wstępną wartość.

Komputeryzacja szkół jako klucz do reform oświatowych, chociaż potrzebna, nie jest najważniejsza. Nawet najzgrabniejsze podręczniki nie dorównają niedbałym zapiskom Fermata na marginesie „Arytmetyki” Diofantosa. Ważna jest treść i ludzie, a nie forma.

I jeszcze ten paradny mit, że pensje nauczycieli powinny być uzależnione od „efektów” ich pracy! To co? Pod koniec roku szkolnego mamy organizować centralny egzamin w każdej klasie, w każdej szkole, by sprawdzić, ile jest warta praca belfrów? Dlaczego więc, analogicznie, nie zliczać co roku „wyprodukowanych” przez uczonego twierdzeń naukowych, przeczytanych przez sędziego tomów akt, liczby osób postawionych przez prokuratora w stan oskarżenia czy wyrostków robaczkowych wyciętych przez chirurga?

Musimy zdefiniować, czym jest w edukacji efekt pracy. Czy są to osiągnięcia uczniów na olimpiadach, średnia ocen z matur czy liczba studentów z wyraźnym wskazaniem na poziom uczelni, na którą absolwenci danej szkoły idą. A może to także pomoc dla tych słabszych uczniów z miejsc i środowisk, gdzie jest trudniej? Nie zapominajmy przy tym, że istotny jest też wstępny poziom uczniów, których bierze pod opiekę nauczyciel, i porównanie tego poziomu z wynikiem końcowym. Muszą to być zatem rozumne kryteria, kryteria nie subiektywna, doraźna ocena przełożonych. Ani tym bardziej – ocena środowiska.

Chcemy, by absolwenci naszych szkół byli umysłowo odważni, poszukujący, twórczy. Pragniemy dla nich intelektualnego liberalizmu w najrozumniejszym tego słowa znaczeniu. Bo łatwiej jest być twórczym, mając umysł otwarty, skłonny do dialogu, poszukiwań, wolny od schematów.

Nauczyciele maja być wzorami dla młodzieży. Jednak trudno wyobrazić sobie mądrych, wolnych i roztropnych uczniów, kiedy ich wychowawcy musza funkcjonować w dogmatycznym i zbiurokratyzowanym świecie pełnym absurdów. Tymczasem zmiany w systemie, z którymi mamy dziś do czynienia, powodują, że myślenie nauczycieli koncentruje się głównie na zachowaniu posady, utrzymaniu poprawnych relacji z przełożonymi i rodzicami, dorobieniu do pensji.

Niezależność pedagogów staje się fikcją. Triumfuje duch bezwzględnej rywalizacji. Wkrótce w szkołach będzie jak w korporacjach, dla których nie liczy się misja – edukacyjna czy kulturalna – ale zysk.

Tak zwany „rynek” musi mieć w edukacji jasne i mądre kryteria, kryteria także rozsądne i ścisłe granice. Nauczyciele powinni zachować zawodową wolność, niezawisłość społeczną i materialną. Dlatego kształt proponowanych reform, sprowadzających nauczycieli do roli elementów rynku budzi przerażenie. Dwa, w mojej ocenie najbardziej drastyczne filary tych reform: tak często postulowana likwidacja, nie zaś – roztropna i przemyślana modyfikacja Karty nauczyciela oraz sukcesywne przekazywanie w pionie oświaty kompetencji organizacyjnych, merytorycznych i finansowych samorządom, stwarzają sytuację, w której nauczyciel, często o uznanym dorobku pedagogicznym i naukowym, nabiera charakteru zbliżonego do zwyczajnej firmy usługowej, na przykład handlowej, ocenianej przez podmioty, które ze swej natury nie są w żadnym razie w edukacyjnej materii dostatecznie kompetentne.

Po likwidacji Karty nauczyciela, wobec braku w zamian lepszych uregulowań prawnych nauczyciele będą mniej suwerenni niż są dzisiaj. Odbędzie się to z ogromną stratą dla uczniów, bowiem obawiający się sporów z przełożonymi i rodzicami, niesamodzielny, sparaliżowany biurokracją nauczyciel będzie dla ucznia nie autorytetem, ale żywym dowodem demoralizacji.

Czy nowa szkoła będzie miejscem dokonywania odkryć i przeżywania przygód, realizowania pasji i zachwycania się nauka i kulturą? Czy reformując się szkoła, wciąż jeszcze niepozbawiona dobrych nauczycieli, w której jednak tenże nauczyciel, zamiast mistrzem, w coraz większym stopniu jest układnym urzędnikiem, będzie w stanie wpoić wychowankom zasady tolerancji, pobudzać ich wyobraźnię i czynić mądrymi ludźmi? Kilkadziesiąt lat temu Einstein napisał: „To właściwie jakiś cud, że nowoczesny system nauczania nie zadusił we mnie do końca świętej ciekawości badawczej”. Miejmy nadzieję, że system, który szykujemy dla naszych dzieci, nie będzie aż tak „nowoczesny”.

 

Przy pisaniu korzystałem z opublikowanych w „Gazecie Wyborczej” artykułów następujących autorów: Iwony Chmury – Rutkowskiej, Adama Czerwińskiego, Roberta Drachala, Jana Hartmana, Joanny Klimowicz, Piotra Laskowskiego i Piotra Pacewicza.

Wychowywanie chłopców

 

 

Chłopcy, zwłaszcza ci w wieku 13 – 15 lat, zawsze sprawiali w szkole

najwięcej problemów – tych wychowawczych i edukacyjnych. Sądzę, że tekst, z

którego poniższe fragmenty przytaczam, trafnie rozpoznaje problem i proponuje

rozsądne działania.

 

Oto co na temat wychowywania chłopców pisze Irena Koźmińska, szefowa fundacji ABC – Cała Polska Czyta Dzieciom:

 

„Koedukacyjna, sfeminizowana szkoła nie jest dostosowana do potrzeb chłopców. Nauczycielki chcą na lekcji ciszy i spokoju, a to jest propozycja dla emerytów, nie dla kilku- czy nawet kilkunastolatków. Lecą więc uwagi do dzienniczka, wzywani są rodzice. Chłopcy czują się głupsi od elokwentnych koleżanek i żeby ratować twarz, błaznują lub stają się aroganccy.” (…)

„W trudnym wieku nastoletnim koedukacja wyostrza stereotypy płciowe: dziewczyny stają na głowie, by się podobać, a chłopcy – by im imponować. Najlepsze lata dla rozwoju osobistego i zdobywania wiedzy są dzisiaj często marnowane z powodu napięć i podchodów pomiędzy płciami, wyostrzanych przez nasyconą seksem kulturę. Niektóre dziewczynki nienawidzą szkoły z powodu prostackich zaczepek chłopców. W szkołach ‘męskich’, gdzie z chłopcami pracują nauczyciele mężczyźni, gdzie jest sporo zajęć fizycznych, dyscyplina i dużo czytania, są lepsze warunki, by wyrośli na mądrych, kulturalnych i dojrzałych ludzi.

Dodam, że według Biddulpha chłopcy powinni iść do szkoły minimum rok później niż rówieśnice z uwagi na swoją naturalną niedojrzałość umysłową i emocjonalną. W realiach naszej (polskiej) szkoły też warto byłoby dostrzec i uwzględnić potrzeby i możliwości chłopców.” (…)

„Dzisiejsza popkultura podpowiada chłopcu wręcz, że jest męski, gdy poniża kobiety. Kiedyś w definiowaniu męskości pomagały rytuały inicjacji. Dzisiaj silnych emocjonalnie, mądrych i kulturalnych mężczyzn trzeba po prostu wychować. Przede wszystkim poprzez respektowanie natury i potrzeb chłopców oraz obecność mądrych mężczyzn w ich życiu. Nauczanie języka, myślenia, kontroli impulsów oraz zachowań społecznych i wartości, zwłaszcza szacunku dla innych. A to zaczyna się od traktowania chłopców, od małego, z szacunkiem – grzecznie i z troską o ich uczucia, choć gdy trzeba, stanowczo. Szacunek rodzi wzajemność. Jeżeli się to zaniedba, chłopiec ma na swoim wyposażeniu tylko geny i prymitywne instynkty. Plus instrukcje przemocy z mediów.”

Słuchajcie Boba Dylana!

 

Panowie wojny

 

„Masters of War”, jeden z najbardziej znaczących protest – songów, wydał Bob Dylan pół wieku temu, w roku 1963, na płycie „The freewheeling Of Bob Dylan”. Można by przypuszczać, że przez tak długi czas ludzkość ucywilizowała się na tyle, by rozwiązywać wszelkie spory drogą dyskusji, a nie straszeniem wojną. Niestety, słowa Dylana nic nie straciły na złowieszczej aktualności, jeśli przyjrzeć się temu, co dzieje się za nasza wschodnią granicą – na Krymie i w Rosji…

 

Come you masters of war, you that build the big guns,

You that build the death planes, you that build all the bombs,

You that hide behind walls, you that hide behind desks,

I just want you to know, I can through your masks.

You fasten all the triggers for the others to fire,

Then you set back and watch when the death count gets higher,

You hide in your mansion as young people’s blood

Flows out of their bodies and is buried in the mud.

 

Kiedy połączyć ten tekst ze snajperską masakrą, jaka miała miejsce na kijowskim Majdanie nie tak dawno temu, to ciarki przechodzą po plecach…

ODYS

 

 

Europa, kolebka prastarej i bezcennej kultury, dokonuje na naszych oczach kolejnego heroicznego dzieła: jednoczy swe narody w Unię Europejską – ponadnarodową strukturę wolnych ludów.

To zadanie na miarę gigantów już dziś przynosi znaczące konsekwencje dla wszystkich mieszkańców Starego Kontynentu, a jedną z nich jest konieczność przekształcenia dotychczasowych struktur sił zbrojnych narodowych w siły zbrojne Unii.

Wspólnota europejska stoi dziś przed trudnym egzaminem: to rozwiązanie wielce skomplikowanego problemu relacji ukraińsko – rosyjskich. Mamy wszyscy nadzieję, że zdecydowana postawa państw Unii i NATO zapobiegnie konfliktowi zbrojnemu. Ale, jak to zwykli mawiać starożytni: „Si vis pacem, para bellum” (Chcesz pokoju – szykuj się do wojny).

Ten palący i zaostrzający się konflikt u naszej wschodniej granicy jest kolejnym argumentem przekonującym o konieczności podjęcia dyskusji nad kształtem, strukturą i zadaniami przyszłych europejskich sił zbrojnych Unii.

Oprócz wielu innych pojawi się problem wzorca osobowego przyszłego wojownika – obrońcy Unii. Myślę, że powinniśmy wówczas sięgnąć do zasobów dorobku kulturowego starożytnych Greków, którzy stworzyli w końcu podwaliny naszej europejskiej cywilizacji

Gdy sięgniemy głęboko, w antyczne korzenie owej tradycji, odnajdziemy postać wspaniałego herosa – Odyseusza, sławnego pogromcę Trojan, a zarazem żeglarza. Odys może z powodzeniem uchodzić za archetyp europejskiego żeglarza – wojownika. Dzielny, lojalny i niezłomny w tym, co robi, jest przy tym zasłużenie szanowany dla swej niespotykanej mądrości i innych przymiotów umysłu przydatnych strategom. Dodatkowo jego sławę niezrównanego wojownika pomnażają imponujące umiejętności łucznicze.

O tym antycznym herosie pisał m. in. prof. Stefan Czarnowski: „Kultura grecka, zarówno tego wczesnego, mykeńskiego okresu, jak i późniejsza. okresu klasycznego, jest dziełem żeglarzy. Podobni do boskiego Odysa, byli to ludzie, co ‚wiele targów widzieli’ i byli w ‚fortele zasobni’. (..)

Ich umiłowanym bohaterem jest Achilles, to prawda. Ale niemniej umiłowanym jest Odys, wielki wędrownik po morzach dalekich, czasem rozbójnik, czasem oszust – przede wszystkim przebiegły, wszystkiego ciekawy i trzeźwego umysłu, krytycznie na świat patrzący śmiały żeglarz, dbały o to, by z bogami żyć dobrze, ale liczący tylko na własne siły i własny rozum, nie zgorszony bynajmniej trefnym żartem na temat nieśmiertelnych. W Odysie mamy wzór Greka, tego, którego potomkowie przewodzili obywatelom zebranym na agorze w Atenach, by radzić nad sprawami politycznymi, uczyli młodzież sztuki rozumowania dialektycznego, mierzyli ziemię i niebo”.

O innym wymiarze mitu Odysowego dowiemy się z wiersza Leopolda Staffa:

ODYS

Niech cię nie niepokoją                          O to chodzi jedynie,

Cierpienia twe i błędy.                             By naprzód wciąż iść śmiało.

Wszędy są drogi proste,                         Bo zawsze się dochodzi

Lecz i manowce wszędy.                         Gdzie indziej, niż się chciało.

Z wymienionych powodów Odyseusz właśnie, jak nikt inny, godzien jest zostać patronem i symbolem sportowej rywalizacji morskich wojowników wszystkich flot zjednoczonej Europy i jej sojuszników. Owo współzawodnictwo widzę w formie trójboju, powiedzmy „trójboju Odysa”, na który składają się następujące konkurencje: łucznictwo, wioślarstwo i żeglarstwo.

Co na to miłośnicy sportu?

Czytajmy Kotarbińskiego!

Jeśli nasze życie zbyt skomplikowane się staje, cóż, najlepiej popytać mędrców. Oto wierszyki filozofa (!) Tadeusza Kotarbińskiego:

Ciesz się latem, że lato, że ciepło, że upał,

Że nie będziesz, jak zimą, dla rozgrzewki tupał;

Ciesz się zimą, że chłodno, że mroźno, że zima,

Że nie ociekasz potem, bo upału nie ma.

Jeśli w domu wesoło, ciesz się. Gdy ponuro’

Stwarzaj źródła radości sam, wewnętrzną mocą.

Niech pogoda nad smutkiem zawsze będzie górą,

Jak światło: w dzień od słońca, od latarni nocą.

Żyć rozumnie. Odtrącić złudne opowieści.

Trzeźwo sądzić. Z ponętnych urojeń wyzdrowieć.

I temu tylko ufać, co zawrze w swej treści

Dostarczyna empirii, rozwagi podpowiedź

Tadeusz Kotarbiński, wybitny polski filozof, twórca prakseologii (nauki o sprawnym działaniu). warto zapamiętać kilka z jego cennych myśli:

– Nie ma na to czasu, żeby tracić czas.

– Ten tylko odczuwa pustkę w życiu, kto ma pustkę w sobie.

– Lepiej nic nie mówić niż mówić o niczym.

– trzeba się kształcić tak, żeby być zajmującym towarzyszem dla siebie samego.

– Mądrość sama sobie nie ufa, głupota sama sobie udziela kredytu bez granic.

– Łatwiejsza jest sztuka pamiętania od sztuki zapominania.

– Nawet by walczyć o prawa jednostki, trzeba się zbić w gromady.

– Zło jest w tym, że wielkie świństwa uważa się często za małe rzeczy.

Uczeń XXI wieku – wychowanek Internetu

Wpływ długotrwałego korzystania z Internetu na funkcjonowanie ludzkiego mózgu to bodaj najgorętszy w światku uczonych-humanistów temat, zajmujący psychologów, socjologów, jak również lekarzy. Wielu profesorów akademickich i nauczycieli twierdzi, że z pokoleniami wychowanymi w erze Internetu trudniej jest się im porozumieć. Tok ich myślenia jest odmienny. Nie można o nich powiedzieć, że są głupi. Ale inaczej przetwarzają informacje.

Z badania, które przeprowadzono właśnie w warszawskiej Wyższej Szkole Psychologii Społecznej, wynika na przykład, że studenci, którzy mają najczęstszy kontakt z siecią i serwisami mikroblogowymi, takimi jak Twitter czy Blip, lepiej przyswajają tekst podany w formie krótkich, jednozdaniowych komunikatów niż tradycyjny, liniowy, akademicki wywód. Dla takich osób – a mówimy o studentach renomowanej wyższej uczelni,

Skupienie się na tekstach pomieszczonych w tradycyjnych podręcznikach czy tekstach naukowych, może być niezwykle trudne.

Badacze ewolucji twierdzili dotychczas, że jeśli nawet sieć wpływa na sposób, w jaki działają nasze mózgi, to potrzeba będzie kilku, kilkunastu pokoleń, aby zmiany te się uwidoczniły. Czy możliwe jest, aby stało się to znacznie wcześniej? Kwestia ta od dawna zajmuje Nicholasa Carra, amerykańskiego badacza Internetu. „Od kilku lat mam wrażenie, że ktoś majstruje przy moim mózgu. Zmienia się sposób, w jaki myślę i zapamiętuję. Kiedyś nie miałem problemów ze spędzaniem długich godzin zatopiony w lekturze książek bądź naukowych artykułów. Dziś rozpraszam się po przeczytaniu 1 – 2 stron. Tracę wątek, wodzę bezsensownie myszką po ekranie komputera, odpisuję na przychodzące e-maile.

Mam wrażenie, że przemocą zapędzam swój umysł do długotrwałego czytania ze zrozumieniem” – takim wyznaniem Carr rozpoczyna swą najnowszą książkę „Płycizny – czyli co Internet robi z naszymi mózgami”. Amerykański badacz uświadomił sobie, że jego problemy z przyswajaniem wiedzy nasiliły się, gdy zaczął wykorzystywać Internet jako medium dla większości życiowych aktywności: pracy, rozrywki, zakupów, kontaktów towarzyskich, spędzania czasu wolnego. Przepytał swoich znajomych – w tym licznych dziennikarzy i blogerów, którzy korzystają z sieci nawet kilkanaście godzin na dobę. Wszyscy zauważyli u siebie podobną przypadłość. „Dlaczego jestem taki rozkojarzony? Jak to się dzieje, że choć dzięki sieci przyswajam coraz więcej informacji, mam poczucie, że wiem i rozumiem coraz mniej?” – Carr zdecydował szukać odpowiedzi w najnowszych odkryciach neuropsychologii i neurobiologii.

Pierwszym elementem rozwiązującym zagadkę okazała się tzw. plastyczność mózgu, czyli jego zdolność do błyskawicznego dostosowywania się do otaczającej rzeczywistości. To jedno z najważniejszych osiągnięć ewolucji człowieka, dzięki któremu nasz gatunek ma większą niż inne zdolności adaptacji i uczenia się. Kłopot – zdaniem Carra – polega na tym, ze nasze mózgi z równą łatwością dostosowują się do bodźców pozytywnych co negatywnych. Tu właśnie pojawia się Internet, którego negatywny wpływ jest drugim elementem rozwiązującym zagadkę. ”Wchodząc do sieci, trafiamy do rzeczywistości, która promuje wyrywkowe czytanie, powierzchowne przyswajanie wiedzy, rozprasza myślenie” – twierdzi Carr.

RADOSNY DZIKUS

Podobnie jak wynalazek pisma czy maszynę drukarską Gutenberga, autor książki ustawia Internet w szeregu wynalazków, które odmieniły intelektualną historię ludzkości i spowodowały eksplozję kreatywności. Zdaniem Cara to właśnie upowszechnienie druku na przełomie XV i XVI wieku spowodowało, że wydawane w masowych nakładach książki trafiały do nowych grup społecznych. Zwiększyła się znacznie liczba osób, które posiadły umiejętność czytania ze zrozumieniem. A więc przyswajania wiedzy na poziomie na tyle wysokim, aby przekształciła się ona w nowe pomysły i wynalazki. Czytanie jest zjawiskiem analogicznym do medytacji, tyle że nie oczyszcza umysłu – przeciwnie – wypełnia go słowami, ideami, emocjami. Jest więc nośnikiem postępu” – pisze Carr.

Tymczasem ewolucja pierwotnie nie przystosowała nas do czytania. Cały ten skomplikowany proces (zauważenie wzoru liter, ich rozkodowanie, połączenie w wyraz, rozpoznanie wyrazu, przypisanie mu znaczenia) wymaga wysiłku i uwagi. Pochodząc ze świata zwierzęcego, przyzwyczajeni byliśmy do ciągłego rozpraszania uwagi, nieustannego „skanowania” otoczenia w poszukiwaniu niebezpieczeństw. Głębokie myślenie jest więc umiejętnością wytworzoną wtórnie. Dziś, zanurzając się w globalną sieć, cofamy ten proces. Pisze Carr: „Doświadczamy właśnie, mówiąc metaforycznie,  odwrócenia intelektualnej ewolucji naszego gatunku. Z czcicieli wiedzy i mądrości jako przymiotów ściśle związanych z osobowością, wracamy do czasów, gdy byliśmy myśliwymi i zbieraczami – elektronicznym lesie pełnym informacji”. Jego zdaniem – z perspektywy cywilizacji – może być to problem, gdyż sieć staje się naturalnym następcą książki; globalnym zasobem wiedzy i środowiskiem intelektualnym. Żaden dotychczasowy wynalazek: radio, kino, telewizja – nie miał aż tyle wspólnego ze słowem pisanym. Zdaniem autorów badań przeprowadzonych dla magazynu branży reklamowej „Awak”, przeciętny odbiorca przyswaja dziś dwa razy więcej tekstu niż 20 lat temu. Ale też poświęca znacznie mniej czasu na przeczytanie go. Bo – podkreśla N. Carr – mimo, że sieć wykorzystuje słowo drukowane, nasz mózg podchodzi do niej inaczej niż do książki.

PRZECIĄŻONY UMYSŁ

Z punktu widzenia neurologicznego Internet – z mnogością opcji, błyskających ikonek, okienek reklam, linków, ale też klikaniem myszą, kręceniem kółeczkiem, zaznaczaniem – jest dla mózgu komunikatem znacznie bardziej skomplikowanym niż książka, zaś dla zmysłów – doświadczeniem tak intensywnym i wciągającym, że trudno mu się oprzeć. Jednak dostając tak wiele bodźców, umysł nie zawsze potrafi skupić się na tym, co istotne.

Dodatkowym problemem jest przeciążenie nadmiarem decyzji, które mózg musi podejmować w trakcie korzystania z sieci. N. Carr przytacza w swej książce liczne eksperymenty, z których wynika, że im więcej w tekście na ekranie multimedialnych dodatków (linków, zdjęć, materiałów video i odnośników), tym gorzej go rozumiemy. Absurd? Przecież wszystkie te „ozdobniki” powinny uatrakcyjniać przekaz, powiększać naszą wiedzę. Tylko pozornie. Jeśli czytany tekst jest ogromną ilością linków, to mózg musi wykonać pracę polegającą na oszacowaniu potencjalnej wartości każdego z nich oraz podjęciu decyzji: klikać czy nie. Podobnie, gdy jednocześnie pracujemy w kilku (kilkunastu) otwartych oknach przeglądarki internetowej. Każde z nich to odrębny świat – mózg musi sobie przypomnieć reguły nimi rządzące, dotychczas ustalone informacje, wreszcie cel, dla którego w ów świat wchodzimy, choć trwa to tylko ułamki sekund i dzieje się nieświadomie. W efekcie – szurfując fundujemy mózgowi konieczność ciągłego przetwarzania bodźców, powierzchownego zapoznawania się z milionem informacji i ciągłego ich filtrowania: ważne – nieważne. Poprzez takie nieustanne rozkojarzenie zaburzamy proces transmisji informacji do pamięci krótkotrwałej, skąd dopiero po jakimś czasie są przenoszone w głąb, do pamięci długotrwałej.

W ten sposób godzimy tak naprawdę – wg Cara – w istotę naszej inteligencji, którą jest umiejętność abstrakcyjnego rozwiązywania problemów: budowania olbrzymich konstruktów, dzięki którym potrafimy ogarniać całość problemu czy idei. Internet – zaburzając proces przyswajania informacji – nie daje naszym mózgom szansy zbudowania owych konstruktów czy schematów.

GŁOWA W CHMURZE POJĘĆ

Trudno się zatem dziwić, że młode pokolenia mniej chętnie posługują się logicznym ciągiem rozumowania od A do Z, przestawiając się na tzw. myślenie asocjacyjne – czyli budowanie w umyśle chmury pojęć (A,B,C,F), mniej lub bardziej logicznie ze sobą powiązanych. Mózgi użytkowników sieci przypominają coraz bardziej biologiczne odpowiedniki przeglądarki Google, które po wpisaniu weń określonych haseł wyrzucają listę wyników z jedną czy dwiema linijkami  wyjaśnienia przy każdym skojarzeniu. Surfując godzinami po Internecie, trenujemy mózg do takiego właśnie działania i powierzchowności. Płycizna myślenia staje się podstawowym stylem funkcjonowania w świecie. „Wszystko jedno, czy jestem przed komputerem, czy nie, mój mózg oczekuje, że będę mu dostarczał informacji w cząstkach – tak jak to robi sieć” – konkluduje N. Carr. Mózg wygasza inne umiejętności, takie jak choćby długotrwałe skupienie nad linearnym tekstem. Stąd u młodszych pokoleń zasadnicze problemy z przebrnięciem przez dwa tomy „Czarodziejskiej góry” T. Manna.

Nicholas Carr, który w celu napisania „Płycizn” na 2 lata odciął się się właściwie od Internetu, zaszywając w domku w Górach Skalistych, przyznaje, przyznaje, że przed cyfrowym Lewiatanem nie ma ucieczki. Blogerzy i dziennikarze, z którymi rozmawiał Carr, zdają sobie sprawę, że musieli coś poświęcić – na przykład umiejętność przeczytania „Wojny i pokoju” Lwa Tołstoja, ale w zamian uzyskali możliwość błyskawicznego przeszukania ton informacji i szybkiego ich kategoryzowania. Zyski przeważają nad kosztami i nikt nie chciałby wrócić do poprzedniego stanu. Książka Cara, podobnie jak jego poprzednie publikacje, wywołała w USA gorącą dyskusję, która wyszła poza wąską grupę badaczy sieci, angażując licznych publicystów i prestiżowe tytuły prasowe.

Według pisarza i inwestora Raya Kurzweila, pesymizm „Płycizn” jest przesadzony: „Nigdy jeszcze w historii ludzkości tak wiele osób nie było zaangażowanych w tworzenie nowych wynalazków i idei”. – mówił na łamach „Business Week”. To jeden z głosów grupy tzw. „pozytywistów”, do których zalicza się również inny badacz sieci – Clay Shirky. Przypomina on, że w swych dociekaniach Carr pominął sporą grupę osób, które – bez względu na okoliczności – zachowają w przyszłości umiejętność głębokiej koncentracji i pogłębionego myślenia. Taka grupa – nazwijmy ją kulturalną elitą – nadal będzie mogła popychać naszą cywilizacje do przodu. Podczas gdy pozostali, których zapewne będzie większość, będą spędzać czas na powierzchownym „przeklikiwaniu” sieci. Ich zachowanie nie będzie się da facto różniło od stylu życia tych osób, które dziś poświęcają większość czasu na oglądanie TV.

Z kolei socjolog Kevin Kelly twierdzi, że inwazja krótkich krótkich wyrywkowych form pisarskich w Internecie nie jest niczym dziwnym – to po prostu pierwsze medium, w którym taka twórczość ma szansę zaistnieć, a koszt jej wyprodukowania jest minimalny, jeśli nie żaden.

„Płycizny” to jednak książka bardzo ważna. To krytyka rozumu pustego, wielka pochwała humanistycznej wiedzy, umiejętności głębokiego myślenia, syntezy i analizy. Zdaniem Cara stoimy przed istotną kulturalną i intelektualną zmianą. Skupiony umysł linearny, przyzwyczajony do wielogodzinnych lektur, który dał naszej cywilizacji renesans, oświecenie, rewolucję przemysłową, modernizm w sztuce – odchodzi w przeszłość. Jakie idee przyniesie rodzący się właśnie umysł sieciowy – czas okaże.

SYNAPSY JAK PLASTELINA

Na czym polega neuroplastyczność mózgu?

Przez lata dogmatem w neurologii było twierdzenie, że mózg raz wykształcony w dzieciństwie, dzieciństwie dorosłych już się nie zmienia. Dopiero w latach 80-tych amerykański neurobiolog Michael Merzenich sformułował tezę, że zmienia się on pod wpływem bodźców, które docierają ze świata. Plastyczność umysłu to sposób, w jaki adaptujemy się do nowych warunków. Proces ten odbywa się na poziomie neuronów, które mają potrzebę przekazywania impulsów nerwowych. Gdy jakaś grupa neuronów staje się bezczynna (bo np. przestał docierać dotychczasowy bodziec), to zaczynają przekazywać kolejny pobliski mocny bodziec i wiążą się z inną grupą neuronów. Każda fala impulsów nerwowych (związana np. z nową umiejętnością, taką jak obsługa nowego telefonu komórkowego) łączy grupy neuronów w nowe struktury. Mózg więc niejako rośnie razem z zadaniami, , którymi się aktywnie zajmuje. Im trudniejsze i bardziej złożone zadania, tym więcej nowych połączeń.

Skutki naszego internetowego przetrawiania informacji nie są jednoznacznie niekorzystne. Niektóre zdolności kognitywne ulegają rozwinięciu w wyniku korzystania z komputera i sieci. Najczęściej są to bardziej prymitywne funkcje umysłu, takie jak koordynacja oczu i rąk, reakcje odruchowe oraz przetwarzanie bodźców wzrokowych. Jedno z często przytaczanych badań dotyczących gier komputerowych, którego wyniki opublikowało „Nature” w 2003 roku, wykazało, że po zaledwie dziesięciu dniach grania młodzi ludzie zaczęli znacząco szybciej przenosić punkt skupienia wzroku z jednego obrazu czy zadania na inne.

Bardzo możliwe zatem, że przeglądanie stron w sieci rozwija funkcje mózgu związane z szybkim rozwiązywaniem problemów, zwłaszcza jeśli wymaga to rozpoznania pewnych schematów w labiryncie danych. Brytyjskie badanie, jak kobiety szukają w sieci informacji z dziedziny medycyny, wykazało, że doświadczona użytkowniczka Internetu potrafi ocenić wiarygodność strony i jej merytoryczną wartość w ciągu zaledwie kilku sekund. Im większą mamy praktykę w przeglądaniu stron, tym bardziej nasz mózg przystosowuje się do tych zadań.

Popełnilibyśmy jednak poważny błąd, koncentrując się jedynie na korzyściach. Coraz intensywniejsze korzystanie przez nas z sieci i innych technologii ekranowych doprowadziło do powszechnego i wyrafinowanego rozwoju umiejętności wizualno – przestrzennych. Te zyski idą jednak w parze z obniżoną zdolnością do głębokiego przetwarzania bodźców, które leży u podstaw świadomego zdobywania wiedzy, analizy intuicyjnej, krytycznego myślenia, wyobraźni i refleksji.

Wiemy, że ludzki mózg jest bardzo plastyczny: komórki nerwowe i synapsy zmieniają się, dostosowując do okoliczności. Kiedy przystosowujemy się do nowego zjawiska kulturowego, a do takich należy korzystanie z nowego medium, nasz mózg ulega w końcu przeprogramowaniu. A to oznacza, że nasze internetowe obyczaje wpływają na funkcjonowanie naszego mózgu nawet wtedy, gdy wyłączymy komputer. Korzystamy z tych samych ścieżek neuronowych związanych z wielozadaniowością, a omijamy te, które są związane z czytaniem książek czy głębokimi przemyśleniami.

W ubiegłym roku naukowcy z Uniwersytetu Stanforda zaobserwowali sygnały świadczące o tym, że ta zmiana może już być mocno zaawansowana. Przeprowadzili całą masę badań, zarówno na grupie osób doświadczonych w pracy w trybie wielozadaniowym, jak i na grupie ludzi, którzy rzadko pracowali w ten sposób. Odkryli, ze wielozadaniowy znacznie częściej ulegali pokusom rozproszenia uwagi, znacznie trudniej było im zapanować nad pamięcią roboczą i, ogólnie rzecz biorąc, znacznie więcej wysiłku kosztowało ich skoncentrowanie się na poszczególnych zadaniach.Wytrawni wielozadaniowy wręcz „chłonęli każdą zupełnie niepotrzebną informację” – twierdzi prof. Clifford Nass z zespołu, który przeprowadzał badania.  Michael Merzenich sformułował jeszcze bardziej dosadny wniosek. Według niego, wykonując w Internecie wiele zadań naraz, „tresujemy nasze mózgi, aby koncentrowały się na różnych śmieciach”.

Nie ma nic złego w szybkim przyswajaniu sobie pofragmentowanych informacji. Zawsze raczej przeglądaliśmy gazety, zamiast czytać je „od deski do deski”. Umiejętność szybkiego czytania tekstu jest równie ważna jak umiejętność czytania ze zrozumieniem. Problem polega na tym, że takie szybkie przeglądanie staje się coraz bardziej dominującym wzorcem. Kiedyś stanowiło ono jedynie sposób dotarcia do celu, oceniania i wybierania informacji do szczegółowego przestudiowania, a dziś coraz częściej jest celem samym w sobie; wolimy taką metodę od nauki i szczegółowej analizy. Oszołomieni bogactwem skarbów, jakie znajdujemy w sieci, jesteśmy ślepi na zniszczenia, jakie może ono spowodować w naszym życiu intelektualnym, a nawet w naszej kulturze.

W tej chwili przechodzimy, w sensie metaforycznym, odwrócenie wczesnego procesu rozwoju cywilizacji – od uprawiania i pielęgnowania osobistej wiedzy do łowiectwa i zbieractwa w lesie elektronicznej informacji. I wygląda na to, że w ramach tego procesu nieuchronnie będziemy musieli poświęcić wiele z tego, co czyni nasz umysł tak interesującym.